Rzeka Mała uczy nas, że degradacja przyrody to nie tylko straty środowiskowe, nie tylko hydrologia i geologia. Nie będzie fotografów, poetów, filozofów, jeśli nie będzie miejsc, gdzie można spędzać refleksyjną część życia. Nad trzema rzeczkami słuchałam o rzeczach najważniejszych. Polska potrzebuje wolnych mediów. Zwłaszcza teraz.
Nie zauważamy ich. Płyną wzdłuż drogi, rozlewają się po łąkach, znikają w lasach. Czasami są tak płytkie, że można je przejść ledwo mocząc buty. Niektóre wyprostowane sztucznie przez człowieka, inne wiją się jeszcze wśród zieleni. Małe rzeki i potoki w Polsce mają w sumie 140 tysięcy kilometrów. To prawie cztery okrążenia równika. Tylko jedna czwarta z nich nie została naruszona przez człowieka albo w nieznacznym stopniu. W pozostałych umierają ryby, znika roślinność, a woda zmienia kolory w zależności od tego, co akurat do niej wpuszczono.
Krwionośny układ małych rzek
– Sieć rzek jest jak układ krwionośny – mówi mi prof. Wiktor Kotowski z Uniwersytetu Warszawskiego, jeden z założycieli Centrum Ochrony Mokradeł. – Czy układ krwionośny mógłby funkcjonować bez naczyń włosowatych? Nie. One są esencją. Tak samo małe rzeki: są szkieletem krajobrazu, stykiem ekosystemu wodnego z lądowym. Kiedy je niszczymy, uszkadzamy cały rzeczny system.
Wyobraźmy sobie: do małej rzeczki wpływają nawozy z pól. Ona, swoim uregulowanym i prostym korytem transportuje je szybko do większej rzeki, a potem do Odry czy Wisły i dalej, do Bałtyku. Syntetyczne nawozy rozpłyną się w morzu, a urlopowicze po raz kolejny usłyszą, żeby nie wchodzić do morza, bo zakwitły sinice. I tak powoli Bałtyk umiera.
– A naturalna mała rzeka ma zdolności oczyszczania wody – mówi prof. Kotowski. – Woda płynie przez roślinność szuwarową, meandruje, stoi, zakręca i przyspiesza. Ma szanse się oczyścić. Jeśli rzekę przerobiliśmy na rów, to nawozy mają prostą drogę do morza. Nic ich nie odfiltruje. I nie mamy szansy uratować Bałtyku. A jest najbardziej zagrożonym strefami beztlenowymi (które powstają w efekcie zakwitów glonów) morzem świata – wyjaśnia.
Albo inaczej: rzeczka wyschła, został po niej pusty rów, wyschło też pobliskie torfowisko, będące magazynem dwutlenku węgla. Ogromne ilości CO2 zostaną wypuszczone do atmosfery. Profesor Kotowski wyjaśnia mi, że jeśli skumulujemy efekt wszystkich osuszonych torfowisk w Polsce, okaże się, że są źródłem aż 10 proc. krajowych emisji CO2. Niewiele mniej niż transport.
Kiedy po cichu umiera kolejna rzeczka, zbliżamy się do końca świata. Takich małych-wielkich katastrof jest mnóstwo w każdym zakątku Polski. My potrzebujemy małych rzek, żeby przetrwać. A rzeki potrzebują naszej pomocy.
Cierpienia Wilgi w Krakowie
Wildze pomóc już nie można. Idziemy wzdłuż jej betonowego koryta z Moniką Konieczną, obrończynią Wilgi. Z jednej strony szum ruchliwej ulicy, za plecami mamy deweloperskie blokowisko, a przed sobą – park stworzony przez urząd miasta.
Bo Wilga to rzeka miejska, mogła być kawałkiem dzikiej zieleni w środku Krakowa, a nie jest ani dzika, ani zielona.
– Czasami Wilga robi się szara albo ruda. To od zanieczyszczeń, które spływają z kanalizacji, a może też z prywatnych przedsiębiorstw. W pięciostopniowej skali czystości Wilga ma piątą klasę, najgorszą – mówi Monika. – Kilka lat temu media pisały, że na jej brzegu znaleziono masę martwych ryb. A ja byłam w szoku, że tu w ogóle jeszcze są jakieś ryby.
Mieszka w Krakowie od 10 lat. Od początku nad Wilgą, w połowie drogi między deweloperskimi osiedlami na południu a Sanktuarium Bożego Miłosierdzia w Łagiewnikach.
– Szybko zakochałam się w Wildze, kawał zieleni rzut beretem od Wawelu! Wtedy nie było tu jeszcze blokowisk, tylko – jakby pewnie powiedziała większość mieszkańców – chaszcze. A tak naprawdę to łęg topolowo-wierzbowy, rzadki las, który powinien być chroniony. Ważne siedlisko. To dzięki niemu kilkanaście lat temu obroniono teren przy pobliskim osiedlu Cegielniana przed zabudową – opowiada mi Monika.
Wilga tuż przed rozpoczęciem prac i stworzeniem parku rzecznego, czerwiec 2020, fot. Akcja Ratunkowa dla Krakowa
Działa w miejskiej grupie Akcja Ratunkowa dla Krakowa. – Nie chcę tylko mówić, że się martwię, ale to martwienie przekuć w działanie. Nie raz zarwałam noc, żeby przeczytać wszystko o parkach rzecznych – uśmiecha się. A praca? Wszystko da się połączyć. – Pracuję w IT i mogę wiele rzeczy ogarnąć z telefonu. Nie potrzebuję nawet komputera. Zdarzało się, że nawet w trakcie protestu klikałam na smartfonie, załatwiając zawodowe sprawy. Jestem w mojej firmie na kierowniczym stanowisku, ale dyrektorzy też są czasem aktywistami – śmieje się Monika.
Monika jest Siostrą Rzeką. Siostry to kolektyw, założony przez krakowską artystkę Cecylię Malik, który pojawia się wszędzie tam, gdzie cierpią rzeki. Ostatnio nad Sztołą, przecinającą województwa śląskie i małopolskie. Ze Sztołą Siostry się właśnie pożegnały, nie ma dla niej ratunku. Znika, bo wyłączono już pompy nieczynnej kopalni pod Olkuszem. Kiedy zaczęto wydobywać tu cynk i ołów, myślano tylko, jak ją odpompować, żeby nie zalewała kopalni. Teraz Sztoła zniknie w wielkiej dziurze pokopalnianej.
O Wilgę Siostry Rzeki też walczyły, jeszcze zanim Monika została jedną z nich. Wdrapały się na wkopane w koryto rury na placu budowy Trasy Łagiewnickiej, przyniosły tabliczki z nazwami wszystkich krakowskich małych rzek. To był 2 maja 2019, Dzień Flagi. „Prawdziwy patriotyzm to miłość do polskiej przyrody, a nie akademie” – mówiła wtedy Cecylia Malik. Dała Monice tabliczkę z napisem „Wilga” na pamiątkę.
Siostry Rzeki protestują nad Wilgą na terenie budowy Trasy Łagiewnickiej, fot. Jakub Włodek / Agencja Wyborcza
Rzeka ma płynąć tak jak na mapie
Dziś już nie ma tu czego ratować. Na grodzonym osiedlu za płotem równo przystrzyżona trawa, furtka na kod i ławki, na których nikt nie siedzi, a nad Wilgą betonowa ścieżka rowerowa, pas zieleni i kolejny beton dla pieszych. Pieszy stąd rzeki nie zobaczy. Może i dobrze, bo Wilga nie wygląda najlepiej. Wyłożone płytami kamiennymi wyprostowane koryto, brudna woda i krzewy na brzegu obwieszone nieprawdopodobną ilością śmieci, worki foliowe, butelki, skrawki plastiku już tak stare i brudne, że trudno poznać, czym były.
– Czy rzeka potrzebuje człowieka i koparki? – pytam prof. Wiktora Kotowskiego.
– Potrzebuje, jeśli chcemy utrzymać funkcję, do jakiej ją przystosowaliśmy. Według dziewiętnastowiecznych paradygmatów każdy fragment przyrody mamy uproduktywnić i przeznaczyć na własne potrzeby. Więc pogłębiliśmy i wyprostowaliśmy rzeki, osuszyliśmy mokradła. I doprowadziliśmy do katastrofy.
Według Krajowego Programu Renaturyzacji, oficjalnego rzecznego państwowego dokumentu, 90 proc. polskich rzek wymaga naprawy stanu ekologicznego. – To nie musi być przywrócenie meandrującego koryta, czasami wystarczy zaniechanie prac utrzymaniowych, na przykład odmulania dna i usuwania zwalonych drzew. Bo zwalone drzewo wymusza zakręt, meandry i kształtuje siedlisko. Tego się nie bierze pod uwagę. Każda rzeka ma swoją działkę geodezyjną, której właścicielem jest państwo. Po bokach są już działki prywatne albo Lasów Państwowych, a rzeka ma płynąć tak, jak wyznaczono na mapie – opowiada naukowiec.
Ślady śmierci Wilgi na moich butach
Przyroda ostatkami sił próbuje walczyć z człowiekiem. Przez Wilgę przeprawiają się dziki, bobry obgryzają drzewa przy brzegu. Słychać tu ptaki, można zobaczyć niewielkie zimorodki z dużą głową i długim dziobem. Podobno są też pstrągi potokowe, zanieczyszczenie i zapory spiętrzające wodę nie ułatwiają im życia. Oglądamy z Moniką jeden z jazów. Stara, betonowa konstrukcja, na murku przy brzegu stoją butelki po tyskim.
Ostatków zieleni bronią ogródki działkowe na sąsiednim brzegu. Ale i one, mówi Monika, są powoli wywłaszczane. Pewnie powstanie tu kolejne betonowe osiedle. Żeby zobaczyć ostatnie meandrujące fragmenty Wilgi, trzeba pojechać do wsi Raciborsko koło Wieliczki, gdzie rzeka zaczyna swój zaledwie 26-kilometrowy bieg.
Przechodzimy przez ruchliwą ulicę Jana Brożka, las łęgowy zastąpiły równe ścieżki, mały amfiteatr i platformy do „obserwacji przyrody”, z których widać głównie parking na drugim brzegu rzeki.
Platformy do obserwacji przyrody nad Wilgą, fot. Katarzyna Kojzar
– Nigdy nie uważałam, że tego terenu nie można w ogóle ruszyć. Park rzeczny jest dobrym pomysłem, ale razem i innymi aktywistami sugerowaliśmy miastu pozostawienie naturalnej roślinności, wysypanie ścieżek kamieniami, a nie budowanie chodników z krawężnikiem. Urzędnicy postawili na swoim: siłownia, krawężniki, „infrastruktura”. Mam poczucie przegranej walki – wzdycha Monika i prowadzi dalej mnie w stronę budowy Trasy Łagiewnickiej. Tu brzeg otoczony jest tymczasowym płotem, za nim zwały gliny, robotnicy, koparki, hałas. Wilgę przesunięto do nowego koryta, bo przeszkadzała w budowie. Jest teraz sztuczne i betonowe, a Wilga chce się z niego wydostać, zalewając budowę. Oddanie trasy się przez to opóźni.
– Dlaczego Wilga? – pytam Monikę. Można przecież zająć się Wisłą albo którymś z parków narodowych, a nie małą rzeczką płynącą przez blokowisko.
– Wiesz, Wisła to królowa rzek, a Wilga wpływa bezpośrednio do niej, więc wszystkie ścieki i śmieci w kilka minut wpadają do tej naszej najważniejszej rzeki. Wilga miała ogromne walory przyrodnicze i potencjał społeczny. Kiedy staniesz przy jej ujściu, widać kościół na Skałce, Wawel. Można było wykorzystać jej położenie, żeby Kraków dostał swoją oazę zieleni.
Próbujemy się dostać bliżej koryta, ale nogi zapadają nam się w glinie. Całą drogę powrotną szuramy, żeby te ślady śmierci Wilgi zrzucić z butów.
Gdy stałem nad rozoraną Małą, płakałem
Prawie 300 km od miejsca, w którym Wilga wpływa do Wisły, pod Konstancinem-Jeziorną, płynie rzeka Mała. Starsi mieszkańcy pamiętają, jak się w niej kąpali. Młodsi nawet nie wiedzą o jej istnieniu, a na pytanie, co przepływa przez ich miejscowość, odpowiadają: Jeziorka. A do Jeziorki wpływa właśnie Mała. Kilka razy już umierała i zmartwychwstawała.
Małą pokazał mi fotograf Daniel Petryczkiewicz, Brat Potok (męski odpowiednik Siostry Rzeki). Jest tu niemal codziennie. Z psem Frankiem brodzą w płytkiej wodzie i spacerują po lesie. Kiedy przyjeżdżam nad Małą, niebo ma szary kolor, kontrastuje z nim intensywnie zielona rzeczna mięta. Kilka dni później Daniel publikuje zdjęcia ośnieżonych drzew i oblodzonej tafli wody. Zupełnie inne miejsce.
Pies Frank spaceruje po Małej, fot. Daniel Petryczkiewicz
– W pandemii wszyscy ruszyli do lasu. 13 lat mieszkam w Konstancinie, a dopiero w marcu 2020 dowiedziałem się, że pod nosem mam Małą – mówi Daniel. Widzimy się po raz pierwszy, ale kojarzę jego wcześniejsze projekty. Pisze o rzece, jakby była kimś bliskim, ukochanym.
Na Instagramie relacjonuje, co się dzieje na Małej, publikuje swoje fotografie i filmy z bobrami nagrane przez fotopułapkę. „Małej nikt nie znał. Nikt się za nią nie wstawił. Małej nikt nie opowiedział. A bez opowieści nie ma bytu. Postanowiłem więc…, że od tej chwili będę opowiadał Małą” – napisał w listopadzie na Facebooku. Napisał też o Małej reportaż do „Pisma”, zdjęcia rzeczki zajęły kilka stron. Żeby lepiej opowiadać Małą, zapisał się do Szkoły Ekopoetyki, prowadzonej przez reportera Filipa Springera i poetkę Julię Fiedorczuk.
– Zajmowałeś się wcześniej aktywizmem? – pytam Daniela, kiedy przedzieramy się przez krzaki nad Małą.
– Zorganizowałem kiedyś zbiórkę podpisów pod petycją do sieci handlowych, żeby zrezygnowały z plastikowych toreb. Jestem z tego dumny, ale dziś patrzę na ekologię inaczej. Żeby zrozumieć szerszy kontekst walki o przyrodę i klimat, musisz wiedzieć, co masz pod nosem. Co z tego, że zwalczymy woreczki plastikowe, skoro nie wiemy, jakie drzewa rosną w pobliskim lesie? Ja chciałem się dowiedzieć. Zobacz, tu wody Małej zasilają łąkę. A tu widać żeremia bobrów, trzyosobowa rodzinka sprowadziła się niedawno. A tamtędy – pokazuje przed siebie – dojdziemy do rozlewiska Dzieciak.
„Dzieciak, rozlewisko Małej” – obracam w myślach, co mówi Daniel.
Daniel przez pandemiczną wiosnę poznał Małą bardzo dobrze. Obserwował, jak wzbiera po opadach, jak schnie w czasie upału i jak wraca do zdrowia. Jak tamy bobrowe z powrotem spiętrzają wodę. Tak było aż do października 2020.
– Ktoś stwierdził, że jest tu za mokro. Wody Polskie przyjechały z ciężkim sprzętem, wygrzebały ziemię z dna, wyrwały rośliny, zmiażdżyły norożeremia. Jeśli były w nich zwierzęta, zostały przygniecione. Z dna wykopano stare śmieci, nawet potłuczony telewizor kineskopowy i porzucono na brzegu. Małą wpuszczono w prosty kanał odpływowy – złości się Daniel, kiedy wspomina pierwszą śmierć Małej. Na Facebooku napisał: „Gdy stałem pod złamaną Starą Wierzbą na rozoranej ziemi, płakałem. Potem chodziłem wzdłuż brzegu wypatrując śladu bobrów i dalej płakałem. Potem szedłem na ulicę i z Kobietami krzyczałem »jebać PIS« ale to też nie pomagało. Czarna woda płynęła dalej bez przeszkód przeoranym korytem”
Urzędnicy, Wody Polskie i Zarządy Zlewni
Profesor Wiktor Kotowski Małą zna bardzo dobrze. Pomógł Danielowi przebić się przez urzędniczy mur. Bo Mała, choć mała, nie jest dla państwa bezimienna. Każdy nawet najmniejszy potok ma swój urzędniczy nadzór. Na poziomie centralnym zajmują się tym Wody Polskie, a na regionalnym – podlegające pod Wody Polskie Zarządy Zlewni.
Po tygodniach mailowego ping ponga przyszła wiadomość z Zarządu Zlewni w Warszawie, że urzędnicy Małą zostawią w spokoju, pozwolą rozlewać się i meandrować, a sami spotkają się z prof. Kotowskim by szukać „kompromisu”.
– Prace utrzymaniowe na rzekach zarzucono w latach 80., bo nie było na to pieniędzy. Dzięki temu doczekaliśmy się ekspansji bobrów, budowały swoje tamy i pomogły przywrócić stosunki wodne, spiętrzać poziomy wód w dolinach rzecznych” – opowiada prof. Kotowski. – Z przystąpieniem Polski do UE pojawiły się pieniądze dla sektora rolniczego i gospodarki wodnej. Tylko że nie wykorzystywano ich do rozwijania naturalnej retencji, zatrzymania wody w krajobrazie, ale właśnie do regulowania rzek. Największy boom nastąpił po powodziach w 2010 roku, kiedy pieniądze na szkody powodziowe przeznaczono na prace naprawcze rzek, które zalały łąki i pola. A przecież woda rozlana na łące nikomu nie grozi. I tak minęło ponad 10 lat, przekopaliśmy setki tysięcy kilometrów rzek, pogłębiając zagrożenie powodziowe, bo woda prostym korytem spływa szybciej do większych rzek. A nad nimi się przecież pobudowaliśmy i teraz musimy martwić się poziomami wody. Sami sobie te problemy wygenerowaliśmy – tłumaczy mi naukowiec.
Dziś fragment Małej w lesie już nie jest równym rowem, wróciły bobry, a na fotopułapce można zobaczyć sarny przeskakujące przez wodę. Ja staję na brzegu rozlewiska w za niskich kaloszach. Daniel nie odpuszcza, każe mi wskoczyć na plecy i przenosi mnie przez głęboki fragment, bo tylko stojąc po środku rozlewiska zobaczę piękno odrodzonej Małej. Pies Frank patrzy na nas zdziwiony, pachnie rzeczna mięta, woda szumi przedzierając się przez bobrowe tamy. – Tamtą tamę zbudowałem z przyjaciółmi. – Daniel wskazuje na konstrukcję z gałęzi i gliny. Szalony plan się powiódł. Bobry wróciły jesienią, rozbudowały tamy Daniela, zrobiło się rozlewisko. Mała ożywa.
Uciekaj Mała do rury
Daniel chce pokazać mi jeszcze jeden fragment Małej, tuż pod lasem, obok ekskluzywnego osiedla. Rzeka przypomina tu kanał melioracyjny, prosty i zakończony rurą wkopaną pod ziemię. – Tędy woda ma przepływać do drugiego koryta, ale nikt, łącznie z Wodami Polskimi, nie wie, które koryto jest prawidłowe. Na jednych mapach Mała płynie tędy, na innych pod lasem – mówi Daniel. Rura się zatyka liśćmi i gałęziami, ale to nie najgorszy problem Małej.
Daniel pokazuje mi wały czarnej ziemi i wyrwane rośliny. – Rok po sytuacji z Wodami Polskimi, ktoś znowu wjechał koparką do Małej, pewnie w porozumieniu z mieszkańcami działek nad rzeką. Wygląda, jakby ktoś spuścił tu bombę. – W głosie Brata Potoka znowu słychać złość. Koparka przejechała po obu brzegach rzeki, zniszczyła żeremia, woda opadła. Sprawa trafiła do prokuratury i Wód Polskich, które już na następny dzień przysłały urzędników.
Dewastacja Małej, fot. Daniel Petryczkiewicz
Stąpamy po wygrzebanej z rzeki ziemi, gałęziach i pniach drzew. To smutna pamiątka po bobrach, które szykowały się do zimy. Dochodzimy do wykarczowanego pola. Nie ma nawet trawy. To tutaj od lat planowana jest budowa deweloperskiego osiedla. Nigdzie nie widać żółtej tablicy inwestorskiej. Daniel mówi, że takie inwestycje szkodzą rzekom. Ludzie budują domy nad samym korytem i są zdziwieni, że woda wylewa.
Kawałek dalej widać wyraźnie granicę, gdzie koparka już nie dojechała. Brzegi porasta gęsta trawa, jest głęboko, widzimy nienaruszoną tamę z gałęzi i gliny. Nie tylko zmienia poziom wody, ale i ją oczyszcza, bo zatrzymują się na niej śmieci, osady z pól z nawozami.
Naszą nadzieją są Petryczkiewicze
Niedawno Daniel zorganizował protest. Byli aktywiści, poeci i przyjaciele. Nad wyrównanym korytem czytali wiersze i robili zdjęcia krzywdzie, jaka spotkała Małą. Siostry Rzeki z całej Polski chwaliły akcję: „To nasze wielkie marzenie by takich happeningów, protestów było więcej”
Michał Książek poeta i reporter też był nad Małą. – Wójt czy burmistrz myśli w perspektywie kadencji, kilku lat, kiedy sprawuje urząd i nie potrafi przewidzieć efektów długookresowych. Nie widzi efektu skali, a przecież jeśli co trzecia gmina w kraju będzie tak postępować, stracimy ogromne zasoby wody. Często urzędnicy potrzebują efektu swojego urzędowania, chcą wykazać, że dobrze wydali pieniądze, za które uregulowali, posprzątali, pocięli drewno i wywieźli, wyczyścili brzeg rzeki z błota i zbudowali drogę. Wydaje mi się, że dzięki takim akcjom jak na Małej nadaje się znaczenie rzekom, lasom, torfowiskom i wyraża sprzeciw wobec złych decyzji urzędników.
Książek podkreśla, że z Polski zrobiliśmy sieć rynien, którymi woda błyskawicznie wpływa do Bałtyku. – A przecież każda kropla wody powinna być zatrzymywana tam, gdzie spadła. Zamiast spowolnić jej spływ, budujemy stawy z siecią kanałów, z których woda szybko wyparowuje i nazywamy to retencją. Urzędnicy tego problemu nie rozumieją. Daniel dochodzi do tego nie przez wykształcenie inżynieryjne, ale poprzez zwykły zachwyt człowieka nad tym, co jest piękne. Chyba dlatego poszedłem na pikietę nad Małą. Daniel pokazuje, że to, co jest piękne, jest też dobre i słuszne. Naszą nadzieją, w obliczu tego, co się dzieje z naszą przyrodą i klimatem, są właśnie tacy Petryczkiewicze. Mała uczy nas, że degradacja przyrody to nie tylko straty środowiskowe, nie tylko hydrologia i geologia. Nie będzie fotografów, poetów, filozofów, jeśli nie będzie miejsc, gdzie można spędzać refleksyjną część życia – mówi poeta.
Zima nad Małą, fot. Daniel Petryczkiewicz
Dajmy rzece się rozlać
– Jak rzekom pomóc? – pytam po powrocie znad Małej prof. Kotowskiego.
– Po pierwsze renaturyzacja, czyli przywrócenie rzece jej pierwotnego biegu. Po drugie rezygnacja z przekopywania, prostowania i odmulania koryt. Ale przede wszystkim oddanie rzece przestrzeni – mówi prof. Kotowski – To rozwiązanie kosztowne i dość kłopotliwe, bo związane z wykupowaniem gruntów, a niekiedy przesiedleniami – zwłaszcza w przypadku wielkich rzek zabudowa ich terenów zalewowych powoduje zagrożenie powodziowe. Odzyskując przestrzeń dla rzeki, możemy to ryzyko zmniejszyć. Dać jej się rozlać w swojej dolinie. W Niemczech nad Renem już prowadzono takie projekty, drogie, ale opłacalne” – przekonuje prof. Kotowski.
Rzeka, przypomina naukowiec, to nie tylko to, co widzimy na powierzchni. To również woda w glebie. -Im wyższy poziom w rzece i im woda wolniej odpływa, tym wyższy jej poziom w dolinie i okolicy. Każdą słodką wodę, która odpłynie do morza, tracimy na zawsze. Musimy zachować ją w krajobrazie, żeby mogła w czasie upałów odparować, żeby chłodziła otoczenie, żeby utrzymały się na terenach rolniczych mgły i rosa – mówi.
Mierzawa, której się udało
Chciałam zobaczyć rzekę, której się udało. Szukam pozytywnej historii. Tak trafiam do wsi Krzcięcice w Świętokrzyskiem, nad rzekę Mierzawę. To 64-kilometrowy dopływ Nidy. Oprowadza mnie Michał Bień, ichtiolog, hydrolog, hydrotechnik i dyrektor biura Zarządu Okręgu Polskiego Związku Wędkarskiego (PZW) w Kielcach.
– Działka moich dziadków leży nad samą Mierzawą. Wychowałem się nad nią, a właściwie w niej – śmieje się. Studiował ichtiologię i rybactwo śródlądowe na Uniwersytecie Rolniczym w Krakowie, potem też inżynierię i gospodarkę wodną. O Mierzawie napisał dwie prace naukowe i pisze doktorat. – Znajomi ze studiów uważają, że powrót tutaj to degradacja. A ja nigdy nie chciałem zostawać w Krakowie. Tu jest przestrzeń, czyste powietrze, lasy i wody, które badam.
Stoimy na ośnieżonym brzegu i patrzymy w czystą wodę. Ciemny żwir układa się w rzeczne dzieła sztuki. Zielone rośliny poddają się nurtowi. – To włosieniczniki – tłumaczy ichtiolog. A żwir znalazł się tutaj nieprzypadkowo: posłużył do odbudowy tarlisk ryb. Kilkadziesiąt ton przywiózł Michał z pomocą wędkarzy z całego Okręgu i Fundacji WWF Polska. To była pierwsza taka akcja w regionie.
– Obserwowałem Mierzawę od lat. Widziałem, że na pewnym odcinku jest coraz mniej gniazd, w których samice składają ikrę. Ostał się tu piasek, a kiedy gniazdo jest zapiaszczone, skuteczność tarła jest minimalna. Ikra wymierała. Stąd pomysł ze żwirem – opowiada. Choć Mierzawa jest rzeką wyżynną, występują tu gatunki charakterystyczne dla rzek górskich: głowacze, ślizy i pstrągi. Wędkarze przyjeżdżają tu nawet z odległych miejscowości. Na niektórych fragmentach rzeki Okręg PZW w Kielcach ustanowił politykę catch and release. Można złowić rybę, ale trzeba ją wypuścić z powrotem. Michał Bień twierdzi, że w ten sposób ryby uczą się, jak unikać wędek i haczyków.
Jeśli ryb w rzece brakuje – przez jej zanieczyszczenie, jazy uniemożliwiające przepłynięcie, regulację albo zniszczone tarliska – są dwie metody, żeby populację odbudować. Można wpuścić do rzeki ryby wyhodowane w stawach albo właśnie stworzyć nowe tarliska. Zarybienia, czyli wpuszczanie ryb, są obowiązkowe, wymaga ich prawo i umowy z Wodami Polskimi. Odtwarzanie tarlisk nie jest wymagane, ale Michał zaznacza, że ryby, które wylęgają się z ikry już w rzece, są silniejsze i mają większe szanse na przetrwanie. Dlatego na Mierzawie zastosowano oba rozwiązania.
– Tarliska odbudowaliśmy we wrześniu 2021 i już mamy ponad 22 gniazda pstrąga. Wcześniej było ich tylko siedem. Wiosną sprawdzimy skuteczność naszych żwirowych tarlisk. Wyłowimy do wiader narybek, policzymy i wypuścimy do rzeki. – wyjaśnia Michał. W takich tarliska namnażają się między żwirem bakterie, które oczyszczają wodę.
Budowa tarlisk na Mierzawie, fot. Michał Bień
Posadzić na brzegu las, żeby ratować pstrąga
Stoimy na moście między polami, kilometr od ujścia Mierzawy do Nidy, pod nami szumi woda spiętrzona przez nieużywany już jaz. Jeden z ośmiu na Mierzawie. Jazy służyły kiedyś do nawadniania pól, są dla ryb ogromną przeszkodą. Łososiowate jeszcze są w stanie je pokonać, ale mniejsze ryby karpiowate mają zablokowaną drogę migracji.
– Woda z Nidy wpada do Wisły, a na drodze do Bałtyku ma już tylko stopień wodny we Włocławku. Gdyby nie było przeszkód na Mierzawie, mogłyby do nas przypłynąć na tarło ryby dwuśrodowiskowe z morza. Na przykład troć wędrowna – tłumaczy Michał. Trudno jazy rozbierać, ale można zbudować przepławki, które umożliwią migrację.
Michał Bień ma wiele pomysłów, jak pomóc Mierzawie. Pokazuje mi wyprostowany odcinek, gdzie woda zbyt mocno się nagrzewa. Dla pstrąga robi się tu za ciepło. Chce namówić nadleśnictwo, żeby zalesili brzeg. Drzewa dadzą rzece cień.
– Dlaczego to wszystko jest takie ważne dla ciebie? – pytam.
– Bo wiem, jaki wpływ ma Mierzawa na cały wodny system. Wiele organizmów wstępuje do małych rzek, tu ma miejsce rozrodu, potem dorastają i spływają do dużych rzek – odpowiada ichtiolog. – Małe rzeki są bardzo różnorodne, możemy tu zobaczyć znacznie więcej form życia na mniejszym obszarze niż np. w Wiśle. Łatwiej się ją bada, łatwiej ją oczyścić i zatrzymać płynące zanieczyszczenia. To jest system naczyń połączonych, który przecież każdy może obserwować. Każdy ma pod domem taką Mierzawę i może jej pomóc.
Strefa „catch and release” nad Mierzawą, fot. Katarzyna Kojzar
Walka z koparką na Kopance
Profesor Kotowski nie potrafi wybrać swojej ulubionej małej rzeki. Opowiada mi o Jagodziance przy Bagnie Całowanie na Mazowszu, o Jegrzni w Biebrzańskim Parku Narodowym, o Liwcu na granicy Mazowsza i Podlasia. – Jest też Kopanka, która płynie przez moją działkę. Już sama nazwa świadczy o problemie. Próbowałem walczyć z pracami utrzymaniowymi na niej. Usłyszałem w odpowiedzi: „co pan? Przecież ta rzeka nie była dwa lata robiona”. Moja wtedy pięcioletnia córka usiadła na mostku i nie pozwoliła kierowcy koparki przejechać. Był wzburzony, że nie zgadzam się na kopanie rzeki na mojej działce, ale się dogadaliśmy. Niestety, kolejne dwa lata nie było nas na miejscu, koparka przekopała koryto.
Profesor mówi, że takich Kopanek w Polsce są setki. Mieszkańcy często nawet nie wiedzą, że to rzeki, traktują je jak rowy. Opowiadam mu o Wildze, Małej i Mierzwie.
– Większość takich historii pokazuje, że nie potrafimy dbać o dobra wspólne – ocenia naukowiec. -Woda w krajobrazie i klimat są naszym dobrem wspólnym, które wynika z efektu wszystkich małych rzek. Jeśli pozbawimy organizm z tych rzecznych naczyń włosowatych, po prostu przestanie działać. OKO sprawdza, czy politycy ratują świat przed katastrofą klimatyczną.
Katarzyna Kojzar
Absolwentka Uniwersytetu Jagiellońskiego i Polskiej Szkoły Reportażu. W OKO.press zajmuje się przede wszystkim tematami dotyczącymi ochrony środowiska, praw zwierząt, zmiany klimatu. Publikuje także w SmogLabie i Magazynie WP.
Źródło: https://oko.press
0 komentarzy